Witam w Psycho-Fusach!

Kiedy pijesz kawę lub herbatę, to wypijasz napój będący jej esencją. Na dnie kubka zwykle zostają fusy. Wszystko, czego doświadczamy w życiu, również zostawia fusy - emocjonalny odcisk. Jeśli przyjrzymy się mu bliżej, pobędziemy z nim, to doświadczymy odkrycia tego, co ważne, a co w psychoterapii nazywamy wglądem.

Mój blog, to notes dla moich wglądów, które pojawiały się w trakcie szkoleń, doświadczeń terapeutycznych, superwizyjnych, czy pracy w gabinecie.
Zamiast wysypywać je do kubła nieświadomości, dzielę się nimi - z Wami.

Mam nadzieję, że lektura bloga pozwoli Państwu odkryć to, co ważne.


Pozdrawiam -
Jakub Bieniecki

17 stycznia 2014

Portret Matki


Kiedyś w pewnej krainie, na rubieżach miasta, znajdował się przytułek prowadzony przez kapłanki. Trafiali do niego ludzie chorzy i niesprawni, zarówno z domów biednych i bogatych. Przytułek utrzymywał się głównie z darów od rodzin i bogatych ludzi. Plotkowano także, że na jego utrzymanie łożył sam władca, aby pozbyć się choć trochę problemu żebractwa z miejskich ulic.

W przytułku pod opieką kapłanek żył pewien młody mężczyzna, którego ciało odmawiało życia. Od najmłodszych lat co rusz, jakaś część ciała gasła i pozostawała bezwładna. Najpierw posłuszeństwa odmówiły nogi. Jego mięśnie straciły całą siłę, dlatego większość czasu mężczyzna siedział na parkowej ławce. Lubił obserwować przyrodę, napełniać się obrazem nieba. Po kilku latach życie opuściło także lewą rękę młodzieńca, więc i ta pozostała bezwładna. Aby podziwiać przyrodę przenoszono go w jego ulubione miejsce każdego dnia. Choroba także paraliżowała jego twarz, co sprawiło, że ledwo mówił. Nikt nie wiedział, co to za choroba. Miejscowi uzdrowiciele mówili tylko, że dusza opuszcza ciało młodzieńca. Na jego żartobliwe pytanie „dokąd się wybiera?”, stary kapłan odpowiadał – również w żartobliwym tonie – że „pewnie kogoś szuka”.

Młodzieniec lubił żartować. Był pogodzony ze swoim losem i cieszył się każdym dniem, który mu pozostał. Był wdzięczny swoim opiekunom, za wszystko, co dla niego robili. Życzliwością i dobrym humorem obdarowywał nie tylko opiekunów, ale również innych chorych. W ramach wdzięczności dzielił się również owocami swojej pasji. Mężczyzna od kilku lat malował. Ktoś naprędce zbił ze starych desek prostą sztalugę, na której każdego dnia wieszano kawałki lnianych szmat. Mężczyźnie stawiano na ławce kilka słoiczków z farbami i tak oddawał się malarstwu każdego dnia. A, że jeszcze jedną rękę miał sprawną, to ćwiczył ją co dzień z pędzlem. Malował przede wszystkim pejzaże – otaczające go scenerie. Jako, że siedział bez ruchu, to całkiem blisko podchodziły dzikie zwierzęta i przylatywały rozmaite ptaki. Każdy obraz, który malował był inny, choć przedstawiał podobną scenerię. Wszystkie natomiast były podobne w jednym – oddawały jego radość ducha i dlatego cieszyły oko. Można było odnieść wrażenie, że na obrazach zwierzęta, drzewa i chmury promienieją radością.

Nie dziwi też fakt, że jadący na dwór handlarze kupowali obrazy i sprzedawali je za całkiem spore sumy na podzamkowych targowiskach. Młody artysta nie chciał pieniędzy, bo nie były mu przecież potrzebne. Wszystko oddawał na rzecz przytułku, który był przecież jego domem. Z zarobionych pieniędzy zakupiono oczywiście nową sztalugę, pędzle oraz duży zapas farb.

Z czasem młodzieniec nauczył się malować również portrety. Chorzy, którzy przebywali w przytułku, a którzy pozowali do portretu, nie mogli się nadziwić, jak pięknie malował młody artysta. Malował tak, jak się nauczył. W każdym człowieku, mimo jego choroby, szukał chęci do życia, która stawała się niewidzialną farbą na palecie. Mieszał ją z każdym kolorem i powstawał obraz tak żywy, że wzbudzał zachwyt w każdym, kto na niego spojrzał. Pewnego razu namalował także nagą kobietę, która straciła w wiarę w miłość i nadzieję na znalezienie męża. Gdy spojrzała na obraz zapłonął w niej ogień, za którym oglądali się mężczyźni i jeszcze tego samego roku wyszła za mąż. Krążyły nawet plotki, że obraz sprzedała na zamku. Król znany ze swej lubieżności tak zachwycił się obrazem, że powiesił go w swojej sypialni. Inna plotka głosiła, że od tamtej pory wykuto między królewskimi sypialniami przepierzenie, a nawet zburzono całą ścianę na prośbę królowej.

Młodego artysty plotki nie obeszły i dalej malował tak, jak umiał.  Żałował tylko jednego, że nie może namalować portretu swojej matki. Zanim trafił do przytułku wychowywał się w sierocińcu. Był sierotą. Nie znał ani ojca, ani matki. Starszy kapłan opowiadał zasłyszane niegdyś plotki, że jego matka była służącą na królewskim dworze. Z niewiadomych powodów podwładni króla nakazali wygnać kobietę i słuch po niej zaginął. O ojcu młodzieniec nie słyszał żadnych plotek.

Pewnego razu tęskniąc za matką przyszedł mu do głowy pomysł. Poprosił, aby postawić obok sztalugi duże lustro i wpatrywał się w nie godzinami. Patrzył na swoje ciało i wyobrażał sobie, które z jego cech mogą być po matce, a które po ojcu. A że zmysł i czucie miał wprawne, dostrzegał subtelne różnice, radując się przy tym. Wziął pędzel do ręki i naszkicował kontur. Postanowił, że narysuje matkę siedzącą w takiej pozycji, jak układano jego ciało na ławce. Kilka dni zajęło mu namalowanie dłoni leżącej na udzie i kiedy dopracował szczegóły, coś dziwnego zaczęło się dziać z jego własną ręką. O poranku zaczął odczuwać kłucie, jakby tysiąc szpilek chciało wyrwać się z jego dłoni. Spędził sporo czasu w przytułku i wiedział, że ludzie, którzy stracili kończynę, nadal odczuwali w niej bóle i inne wrażenia. Nie przejął się tym i jak co dzień, wziął się do pracy. Coś jednak nie dawało mu spokoju, więc postanowił zażartować sam ze sobą. Uważnie prześledził jak poruszają się palce prawej dłoni, jak odczuwa mięśnie, jak poruszają się kości. I wyobrażał sobie to wszystko w bezwładnej dłoni. Wyobrażał sobie, że porusza siłą woli mięśnie, te poruszają kości, a jego palce podskakują i tańczą wesoło. Uśmiechał się przy tym sam do siebie i w pewnym momencie oniemiał. Jego palce drgnęły. Gdyby nie to, że był poranek, pomyślałby, że jest zmęczony. Próbował dalej i jego palce ponownie się poruszyły. Stary uzdrowiciel nie wiedział, jak to wytłumaczyć, więc powiedział z typową dla siebie pogodą ducha, że „może twoja dusza wraca z wędrówki”.

Mijały dni, a młodzieniec dalej malował przed lustrem. Namalował już barki, obie ręce i tułów. Ćwiczył przy tym swoje ciało i cieszył się, że odzyskiwał czucie. Kilka dni później poczuł jak ożywił się kręgosłup. Ludzie nie dawali wiary i mówili, że chyba stał się cud, że zdrowieje.  A młody artysta czuł wewnętrznie, że obraz, który maluje jest ważny. Im więcej portretu namalował, tym więcej czucia pojawiało się w jego ciele. Powróciło także do nogi i teraz artysta o kulach mógł się przemieszczać sam, jak za dawnych lat. Malował portret już kilka miesięcy, ponieważ większość czasu zajmowały go ćwiczenia fizyczne. Mijały kolejne tygodnie, a młodzieniec malował i ćwiczył.

Przyszedł dzień, w którym młodzieniec skończył malować oblicze matki. Portret był skończony. Przedstawiał młodą pogodną, uśmiechniętą i pogodzoną ze swoim losem kobietę. Artysta odłożył pędzel i paletę, stanął przed obrazem, spojrzał w oczy, które namalował i ze łzami w oczach powiedział:
„Mamo, jesteś”.